czwartek, 13 sierpnia 2009

Ostatnie godziny!

Pożegnania nadszedł czas. Wiadomość o powrocie spadła na mnie jak grom z jasnego nieba. Niestety chińskiego prawa nie da się obejść i nie mogłam przedłużyć biznes wizy. Tak więc zostało mi się 48! godzin do mojego lotu... Czas tak krótki a do zrobienia tak wiele rzeczy!! Nierealne?

Realne jak najbardziej gdy człowiek czuje taki skok adrenaliny. Szybkie rozpoznanie w sytuacji i już byłam gotowa na ostatni maraton po Szanghaju.

Zaraz po tym jak mój szef poinformował mnie o mojej eksmisji wybrałam się z przyjaciółką Kiką na ulicę. Noc święta, ale jakie to ma teraz znaczenie! Po takiej sensacji muszę ochłonąć. Padający deszcz pasował idealnie. Przespacerowałyśmy cała noc! W sumie wyjścia nie było bo się panienki zgubiły :)




Postanowiłam ostatni raz posmakować chińskiej kuchni. Celem były ośmiorniczki z ulicznego grila. Sprzęt jak i obsługa podejrzanej czystości, ale kto nie ryzukuje ten nic nie ma. O dziwo jedzenie było wyśmienite!! W życiu nie jadłam takich pysznych szaszłyków i tak piekielnie ostrych. A zatrucia ani śladu, żyję i mam się dobrze:)


Wróciłyśmy rankiem (jakis obcokrajowiec ulitował się nad ranem i wskazał nam drogę do domu). Prośby, groźby koleżankie nie pomogły, nie zgodzilam się na sen. Zarządziłam szybki prysznic, dorwałyśmy kawę z KFC i dziewczyny gotowe w drogę!



Była 9 rano na zegarze jak wyruszyłam na ostatnią pielgrzymkę do Qipu - chińskiej mekki shoppingowej. Miałam sprawę o której na razie nic nie powiem oraz oczywiście wielkie zakupy do zrobienia. Planowałam tam zostać tylko do południa, ale realia okazły się inne i spędzilam tam cały dzień! I tak to za mało żeby obejść 4 wielgachne hale i kupić wszytsko co niezbędne. Ja musiałam ograniczyć się do kilkunastu par butów i toreb. Na koniec dorwałyśmy z Kika stoisko z pamiątkami, a tam wydałam swoje ostatnie pieniądze na wachlarze, piękne pałeczki i hello kitty dla mojej malutkiej siostry :)




Shopping zakończłyśmy około 6 wieczorem! Byłyśmy głodne jak wilki więc gdy tylko na horyzoncie pojawiło się KFC, rzuciłismy się na pierwszy lepszy stolik. Kika pochłoneła wielgachnego burgera ( no ja nie wiem gdzie ona go zmieściła jest chuda jak kościotrup!) ja loda i rybne paluszki, kilka łyków kawy i biegiem na metro.



Byłam tak obładowana torbami że głowa mała, jak szybko można wydwawać pieniądze! Ale szkoda czasu gdy jeszcze tyle miejsc do odwiedzenia !!



Jakimś cudem udało nam się dociągnąć wory z moimi zakupami do apartamentu. Nie wiem ile kalorii spaliłam ale jestem pewna że więcej niż na niejednej siłowni. Kika padła jak nieżywa na łóżko i ucieła sobie 3 godzinną drzemkę. Ja niestety nie miałam tego luksusu, musiałam się przecież spakować. Cieżka sprawa gdy wszytskie twoje rzeczy latają po całym mieszkaniu. Do tego musiałam dokonać selekcji co zostawię w Chinach, bo zakupy troche ważyły, a przecież mogę mieć 20 i 10 kg bagażu. W rezultacie szafa Kiki wzbogaciła się o moje wieczorowe sukienki:)

Około 23 zerwałam dziewczynę z łóżka i dalej w drogę. Przed nami kolejny cel Old Town o zmroku.



Miałyśmy pecha jak cholera, trafiłyśmy na kierowcę który miał zerową orientację w terenie. Wywiózł nas w jakieś dziwne miejsce. Biedny nie potrafił się z nami skomunikować więc zadzwonił do koleżanki władającej angielskim. Niestety jej umiejętności też były dość ubogie, w rezultacie wysypał nas gdzies w okolice starego miasta grubo godzinę po czasie!



Za dużo o tej porze to tam się nie działo. Do tego kiepskie światło, więc dobrymi fotkami sie nie pochwale. Tak sobie krążylyśmy po ciemnych uliczkach aż w końcu przestąpiła nas gromada typów i tak wystraszyła że zdecydowałyśmy się na powrót w trybie ekspresowym! Nie ma co zadzierać z "chinska mafią" ;) Złapałyśmy taksówkę na środku ulicy i fru do apartamentu.



Godzina 3 w nocy. Znów prysznic, znów kawa i jakie plany a ten wieczór? Ostatnie party w Mao. Zarzuciłam pierwszą lepszą sukienkę i w drogę. Na makijaż nie było już czasu, w rezultacie na zdjęciach wyglądam jak wyglądam. Gdy dotarłyśmy na miejsce impreza już się rozkręcała, na moje szczęscie byli wszyscy znajomi modele. Niestety straciłam swoją żelazną twarz, moja siła gdzieś odpłyneła i poleciały łzy. Już więcej nie spotkamy się w takim gronie, a naprawdę poznałam świetnych ludzi! Niech mi ktoś teraz powie że modele mają tylko siano w głowie to zabiję ;)



Przebalowałam cudowne 5 godziny i około 7 rano zarządziłam wycieczkę na Pudong. Nie było czasu już wracać do mieszkania, poszłam tak jak stałam w balowej sukience :P Niestety skończyła nam się kasa więc musiałyśmy znaleść stację metro. Nasz kolega Edu wskazał nam kierunek i opuściłyśmy klub. W rzeczywistości droga okazała się bardziej skomplikowana i jak to my zabłądziłyśmy. Ale dzięki temu mogłam ostatni raz zobaczyć dziadka ćwiczącego yogę o poranku a Kika wytarmosiła pięknego pieska :)



Udało się! Stacja metra się odnalazła i wyruszyłyśmy na ostatni już cel czyli okolice Pudong. Była 8 rano. Siedem przystanków i jesteśmy na miejscu. Jak na złość baterie w moim aparacie siadły. Na szczęście dorwałam jakąś budkę i kupiłam nowe. Następne pół godziny latałam jak szalona i cykałam fotki a Kika oj biedna, spała na chodniku! Zrozumiałe, towarzyszyła mi od początku, jak tu nie paść ze zmęczenia przy takich obrotach? Ja sie musiałam trzymać, to moje ostatnie chwile w tym chińskim świecie!





Niestety wszystko co dobre szybko się kończy. Około 9 rano dotarłam do apartamentu. Wziełam k o l e j n y prysznic i poleciałam do drugiego mieszkania wycałować moich przyjaciół z agencji. Rzeka wylanych łez i już trzeba było jechać na lotnisko... a w Szanghaju właśnie wychodziło słońce!

poniedziałek, 3 sierpnia 2009

Moja agencja.

Dziś postanowiłam przybliżyć wygląd mojej chińskiej agencji. Okazją do tego stała się przeprowadzka ekipy do nowego biura. Nowa siedziba znajduje się w dość brudnej okolicy zaraz pod wielką autostradą, więc sąsiedzctwo bardzo "miłe i ciche". Teraz to tylko 15 minut spaceru z mojego apartamentowca i 5 min taxówką :)

http://www.atfashionsh.com/
Może na początku rozszyfruję nazwę agencji. AT to pierwsze litery imienia dwóch członków ekipy: szefa Alvina i jego żony Tiny. Reszta składu do bookerzy oraz asysten bookera i jakiś pomagier od papierkowej roboty.



Naszym bossem jest Alvin. Wiadomo najważniejszy w całym towarzystwie, reszta musi się go słuchac bezwzględnie. Powiedzmy że tak jest ;) Alvin decyduje dosłownie o wszystkim np kto ma photoshooting, kiedy masz ściąć włosy, jakie zdjęcia wybrać do booka, czy model potrzebuje utyć czy schudnąć... Jest też producentem fashion shows więc bardzo często nie ma z nim kontaktu. Ale jest jeden dzień w tygodniu gdy można go spotkać. Magiczne poniedziałki czyli przypływ gotówki do portfela. W ten dzien dostajemy pocket money. 300 rnb to w sumie na polskie nic takiego, ale za coś trzeba zakupy w Tesco robić. Generalnie wygląda to tak że wydajemy wszytsko na początku tygodnia a w sobote jemy już tylko ciasta z majonezem ;]



Głównym bookerem jest żona Alvina. Tina jest równie spokojna i zrównoważona jak jej mąż. Zdumiewające bo wogóle nie wygląda na swoje lata, jakby zatrzymała się w wieku szkolnym! Ubiera się też młodzieżowo. Tina zajmuję się koordynacją prac reszty bookerów. Jest takim ich szefem. Wszystkie sprawy odnośnie castingów przechodzą przez nią, zawsze najlepiej sprawdzić w jej notesie co Cię czeka w najbliższym tygondniu, to najpewniejsze żródło informacji.



Sara to jedyna dziewczyna bookerka. Dla mnie osobiście najukochańsza osoba na tym chińskim świecie. Jest tak pogodna, otwarta, uśmiechnięta jak nikt tutaj. Można z nią pogadać o wszytskich problemach, często plotkujemy o jej i moich zawodach miłosnych ;) Do tego skończyła angielski na uniwersytecie więc konwersacja z nią to czysta przyjemność. W przeciwienstwie do pozostałych którzy ograniczają się tylko do potwierdzania wszytskiego słowami "je je je". A i najważniesze Sara potrafi naśladować odgłosy z chińskiej mangi!



Pozostali bookerzy to faceci. Terry (zdjęcia brak) przyszedł do nas niedawno z jakiejs innej agencji. Jest doświadczony i skupiony na pracy. Wygląda też tak trochę nie typowo, do tego stopnia że zapytała się czy jest mixem? Oczywiście nie jest ;)

Ostatni booker to Daniel. Spędzamy z nim naprwadę duuużo czasu. Ostatnio wszytskie castingi należą do niego. Niestety tutaj poziom angielskiego jest niższy niż u wspomnianych wyżej osób. Często więc wynikają z tego śmieszne sytuacje np Daniel nie rozumie o co go pytam. Jest zakochany w swoim itouch i ciągle się nim bawi. Do tego tanczy break dance i ma za długie paznokcie jak 99% chińskiej populacji ;]


Ostatnią osobą jest asystent John. O nim to można pisać i pisać, ale szkoda mi miejsca w moim blogu. I nie chcę się denerwować, starczy że mam ten stan za każdym razem gdy z nim rozmaiwam. Bo jak tu nie oszaleć gdy np pytasz:
-John o której godzinie mamy casting?
-O Sylwia, czy jadłąś sniadanie?
albo:
-John mamy problem z internetem.
-Tak czy wiesz że mamy dzień wolny.
Uzyskanie wszelkich informacji graniczy z cudem!! Do tego chłopak ten potrafi wparować nad samym ranem i ściągnać Cię z łóżka bo zapomniał przekazać godziny castingu dzień wcześniej. A od czego są telefony? Ja jestem dość wybuchową osobą więc zazwyczaj na niego krzyczę. Najlepsza metoda zamknąć oczy i przeczekać konwersację ;)

Tak w skrócie prezentuje się moja modelska rodzina. Oczywiście do tego należy doliczyć modeli. Brazylijsko-serbsko-polski mix :)


Marcus jak zwykle coś kombinuje ;)

Kika, Milane i Carla udają że słuchają Johna :D

Angelo flirtuje z Mariannie...

i uśmiecha się do mnie, ach ci brazylijscy faceci!

Yas, Mariannie, Angelo wiedzą gdzie siedzieć. Wiatrak, sprzęt numer 1 w Chinach!!!!

Ostatnio niestety odeszła od nas Yasmine, która była tu ze mną od początku. Niestety nie miała tu pracy, i jej agent zadecydował o przeniesieniu. Oto kilka ostatnich fotek z Yas. Teraz dziewczyna pewnie opala się na plaży na Filipinach i na pewno nie płacze z powodu zmiany. A my tu do niej tak tęsknimy! Oto kilka ostatnich fotek z Yas.


wtorek, 28 lipca 2009

Akcje turystyczne.

Mój pobyt w Chinach pomalutku dobiega końca. Ostatni miesiąc postanowiłam wykorzystać na zwiedzanie Szanghaju. Niby człowiek tyle tu siedzi, ale castingi, sesje i nie było ani czasu ani energi na bliższy kontakt z chińską kulturą. Więc jak tylko nadażyła się okazja czyli wolny weekend spakowałam swoją torbę i w drogę!
Pierwszym celem było miejsce kultu buddy- Jingan Temple. Bilet wstępu kosztował tylko 20rnb. Był bardzo tani w porównaniu z tym co zobaczyłam w środku.






Jingan Temple to nic innego jak taki mini kompleks świątyń. W centrum znajduję się dziedziniec. Na około jego są trzy "domy" buddy, najważniejszy znajduje się na środku prowadzą do niego ogromne schody. Dwa mniejsze po obu stronach. Na środku podwórka znajduje się miniaturka chińskiej świątyni- rodzaj piecyka czy ogniska. Jest to bardzo ważny obiekt wykorzystywany w modlitwie. Wogóle sposób kultu boga jest zupełnie inny niż w mojej wierze. Obserwowanie ich modlitwy było więc ciekawym doświadczeniem.


Swoje obrządki religijne chińczycy zaczynają na wspomnianym już dziedzińcu. Znajduję się tam stoisko, gdzie za dorobną opłatą kupują plik kadzidełek. Następnie każdy idzie ze swoją paczką do ogniska i zapala swoje pliki coś mamrocząc. Później Chińczycy ustawiają się czołowo do głównej świtątyni, składają dłonie między którymi trzymają kadzidełka. Dłonie wędrują do czoła i w takiej pozycji ludzie robią pokłony. Nie wiem ile dokładnie ich było, ale kilka na pewno w każdą stronę świata. Następnie wierni wędrują z tymi kadziełkami do wspomnianej mniatury świątyni i kładą je na obrzeżach jak na zdjęciu powyżej. Na koniec udają się oddać pokłon figurze buddy, mają aż trzy do wyboru.


Jak już wspomniałam wygląd Jingan Temple daje niesamowite wrażenia. Typowa chińska architektura. Mi najbardziej podobają się ich daszki i sposób zdobienia elewacji budynków. Lubię ten wyważony sposób w doborze detali architektonicznych, niby dużo się dzieje ale ze smakiem.


Na koniec mojej wizyty miałam okazję zobaczyć na własne oczy jak wygląda chiński mnich :)


Moim następnym obiektem było Shanghai Museum. Znajduje się ono w centrum People Square. Budynek z zewnątrz to zupełne przeciwieństwo tego co widziałam w Jingan Temple. Tak jak cała okolica jest bardzo modernistyczny. Od tego roku wprowadzono darmowy wstęp więc można sobie wyobrazić jak długa była kolejka chętnych do zwiedzania. Pożywkę na nas biednych turystach mieli miejscowi handlarze którzy sprzedawali wodę 200% drożej niż normalnie. A mi całkiem ktoś sprzedał lód w butelce więc nawet się napić nie mogłam ;)

W środku budynek wygląda również okazale. Znajduje się tam 11 galerii i ponad 120 000 eksponatów! Raj dla maniaków historii, a w środku ich nie brakowało, robili zdjęcia wszystkiego co się dało, oczywiście w muzeum to niedozowlone ale kto o to dba? Jak to w Chinach zero respektu dla prawa ;) Obok stał strażnik i nawet palcem nie kiwną żeby interweniować. Tak więc mogę pokazać troszęczkę tego co widziałam.


I tak zwiedziłam sobie galerię poświęconą histori rozwoju mogę to nazwać "chińskiego rzeźbiarstwa". Ewolucja buddy od obłych drewiannych figurek do kamiennych posągów okazałych rozmiarów. Niektóre figury były dla mnie po prostu straszne, wykrzywione twarze wrogie oczy. A niektóre przeciwnie wprost milusie, budda przedstawiony jak miłosierny dziadek czy ktoś taki. Jest też duża galeria poświęcona ceramice a tam gigantyczne wazy, półmiski, wszystko ozdobione wspaniałmi rysunkami zwierząt i roślin.



Dla mnie najciekawsze były dwie ostatnie galerie: malarstwo i kaligrafia. W życiu nie widziałam takich dłuuugich kartek. Niestety nie wiem jak się to nazywa ale wrażenie niesamowite gdy jeden tekst ciągnie się na pół sali! Bardzo podobały mi się eksponaty z malarstwa a w szczególności to w jaki sposób przedstawiają one przyrodę. Zazwyczaj jest to rysunek linearny wpełniony pastelowym kolorem. Ahh rozmaskowałam się w chińskiej sztuce. kreska, barwa, kompozycja po prostu mistrzostwo! Mogłabym spędzić w tej galerii całe wieki :)

Po zwiedzaniu przyszedł czas na zakupy i tu wiadro zimnej wody. Cenny jak to w muzeum były szokujące. Nici z mich zakupów, a wiadomo że jestem od nich uzależniona. Jednak tego dnia nawet mój portfel nie mógł znieść takiego obciążenia więc musiałam obejść się ze smakiem. Zamiast shoppingu zafundowałam sobie spacer po People Square. Pogoda dopisywała, słońce w pełni nic tylko się opalać i wczasować. Uciełam sobie małą przerwę na murku i porobiłam kilka fotek-pocztówek okolicy.


To miejsce jak już kiedyś pisałam stanowi centrum miasta. W niedzielę można spotkać tu setki chińskich wczasowiczów spacerujących całymi rodziami. Może słowo "całymi" to zbyt wiele bo jak wiadomu każde małżeństwo może miec tylko 1 dziecko, za resztę płaci wysoką karę.

Najbardziej obleganym miejscem jest rodzaj fontanny o kształcie jak podejrzewam chińskiego państwa. Ludzie tutaj siedzą na trawnikach, ganiają z pieskiem robią zdjęcia... Właśnie robią fotki sobie i mi. Już się przyzwyczaiłam że biały człowiek to zjawisko rodem ufo z kosmosu. Więc sobie spokojnie odpoczywałam nie zwracając uwagę na to że ktoś mi robi zdjęcia zza krzaków.



Przy wspomnianej fontannie spotkałam sympatycznego pana który puszczał sobie typowo chiński latawiec, koniecznie muszę taki gdzieś kupić! A w centrum obiektu pluskały się dzieci. Hmm pluskały to za duże słowo bo tego dnia ktoś zapomniał uruchomić fontannę. Więc bawiły się w kałużach wody. Spodobało mi się to i ganiałam z nimi. Chyba nie za bardzo zrozumiały moich dobrych intencji bo zaczeły uciekać ;)